Wakacje pod namiotem


Za czasów studenckich zawsze podróżowałam po kosztach. Często jeżdziłam pod namioty, do schronisk, a nawet na stopa. Zawsze lubiłam przygody i wyjazdy "na wariata". Z charakteru jestem osobą dobrze zorganizowaną, a jednocześnie należę do tych błodzących w chmurach i lubię kiedy nie wszystko jest zorganizowane. Lubię poznawać i odkrywać. Mój plecak był więc zawsze dobrze spakowany, ale wystarczyło minimum, aby czuć się szczęśliwą. 
Odkąd poznałam mojego męża zaczęłam podróżować bardziej komfortowo. Jeżdziliśmy do hoteli i pensjonatów, a na wakacje zawsze wynajmowaliśmy apartament nad morzem. Mieliśmy trochę więcej pieniędzy i zrobiło się nam wygodniej. Później pojawiły się dzieciaki i nawet do głowy nam nie pzyszło, żeby jechać pod namioty. Co ciekawe mój mąż całą studencką młodosć spędził właśnie pod namiotami. Miał nawet każdy możliwy gadżet przydatny na polu namiotowym :) 

Kiedy ma się dzieci, trzeba planować wiele rzeczy i jest się zależnym od codziennych rytuałów. Zdecydowaliśmy z mężem, że w tym roku wyjedziemy gdzieś sami. Chcieliśmy spędzić ze sobą więcej czasu, chcieliśmy odpocząć i się wyspać, ale przede wszystkim chcieliśmy przez kilka dni pożyć bez planu i bez tysiąca drobiazgów, które przydają się przy dzieciach. Nie chcieliśmy rezerwować hotelu czy pokoju. Chcieliśmy wsiąść w samochód, pojechać gdzie chcemy i zatrzymać się tam, gdzie nam się spodoba. Postanowiliśmy więc, że pojedziemy pod namioty do Włoch. Tam jest ciepło, dużo słońca, ciepłe morze i jest to jedno z tych miejsc, które zawsze jest aktualne na naszej podróżniczej liście. No i namioty. Taki powrót do młodości, do szalonych czasów studenckich, do życia na walizkach i konserwach. W życiu nie byłam tak szczęśliwa i podekscytowana wyjazdem wakacyjnym jak w tym roku :)

I przysięgam wam to był strzał w dziesiątkę. Sama nie wiem, jak to się stało, że zapomnieliśmy jak fajowy może być wyjazd pod namiot. Zabawa z rozbijaniem namiotu w 40 stopniowym upale, nerwy pomieszane z histerycznym śmiechem, niedopompowany materac, jedzenie na kolanach, wspólne łazienki, uśmiechnięci ludzie, zero krempacji i bliskosć międzyludzka to tylko nieliczne uroki pola namiotowego. Poczucie totalnej wolności. Kawałek materiału nad głową, w kółko te sama ubrania bo gorąco, najprostsze jedzenie na świecie, spokój i totalny luz. Drogi szampan pity w plastikowych kubków, pyszne świeże bułki z widokiem na morze i czas tylko dla siebie. Nie wspomnę o przepięknie położonych polach namiotowych, które udało się nam znaleźć.

Obserwowaliśmy rodziny z dziećmi i zdecydowaliśmy, że w przyszłym roku zabierzemy dzieciaki ze sobą. Wspólne życie na polu kampingowym bardzo integruje. To takie fajne uczucie, kiedy wszyscy mniej więcej o tej samej porze siedzą przed namiotami i jedzą śniadanie albo stoją we wspólnej łazience w piżamach i myją zęby. Dookoła wisi pranie, biegają dzieciaki i mimo tego specyficznego bałaganu jest czysto, cicho i spokojnie. 
Widać, kto jest weteranem namiotowania. Niektórzy ludzie mają takie namioty i takie sprzęty, o jakich istnieniu nawet nie wiedzieliśmy. Drogie samochody mieszają się ze starymi "ogórkami", wielkie namioty z małymi. Każdy jest równy i nikt się niczym nie przejmuje. Nam osobiście nie potrzeba wiele, więc pewnie nie będziemy szaleć z kupowaniem sprzętu, ale stół z krzesłami i porządny rodzinny namiot raczej się przydadzą. Przydadzą się też pewnie plastikowe naczynia, osłona od deszczu i dobra lodówka, a z resztą sobie poradzimy :)

Szczerze polecam taką opcję podróżowania. Dla przełamania nudy, komfortu życiowego i odkrycia siebie na nowo.













0 komentarze:

Prześlij komentarz